sobota, 18 czerwca 2016

Węgierskie obuwie, czyli śmieszki w podróży

   Śmiech jest nieodzowną częścią podróży. Potrafi łagodzić niepowodzenia, gasić problemy, zabijać krępującą nudę wynikającą ze zmęczenia. Ponadto doskonale integruje grupę i generuje wspomnienia. Co najbardziej cieszy Polaków w podróży? Zaliczamy się, jako wykształcony naród, do grona ludów księgi, stąd pewnie tak ważnym elementem staje się słowo.


 W każdej polskiej wycieczce w Budapeszcie znajdzie się jakiś wesołek - zazwyczaj rumiany szwagropodobny wąs, gwiazda imienin Haliny i komunii Damianka. Każdy z Was ma takiego wujka - po jego ciętym dowcipie o piersiach bratowej, popularnych okazjonalnych rymowankach alkoholowych (np. “no to banię i na rusztowanie”) wszystkie ciotki rumienią się wstydliwie, a podlotki klepią po kolanach, ściągając obrus z kieliszkami nalewki. To, oni szwagroidalne typy, pierwsi zauważają szyldy sklepów obuwniczych na Węgrzech. 
   W tej grupie nie pojawiła się refleksja nad tym, czy słowo “cipő” pochodzi może od słowiańskiego “cipele”, czy wręcz przeciwnie! W miejsce refleksji występuje spazmatyczny rechot, przypominający reakcję na niespodziewaną glebę wrednej sąsiadki, kiedy biegła na tramwaj. “Patrzcie, ‘cipo’, ciekawe, co tam sprzedają!” - zagaja w iście monthypytonowskim stylu szwagroidalny i momentalnie grupa roześmianych rodaków pozuje przed witryną, wskazując palcem na zabawny napis.
    Kolejnym poziomem zapoznania z językiem węgierskim jest połączenie słowa obuwie  - “cipő”, ze sklepem - “aruhaz”. Cipő Aruhaz cieszy jeszcze bardziej, niż szałowe żarty o teściowej na kabaretonie w Białej Podlaskiej. Jest już level intermediate, miasteczko o nazwie wielka studnia - “Nagykutas”, niemowlęce obuwie, które przypomina polityczne hasła z przełomu lat 70 i 80 - “gyerek cipő”. Level hard, kiedy ciocia Grażynka krztusi się z radości, dławiac się nieoczekiwanie bułką z paprykarzem i umierając podczas reanimacji ze śmiechu, znajdziecie na cmentarnych nagrobkach, lub też przed sklepem z świetnymi angielskimi sukienkami - “angol szuper ruha”.
 
  Wzgardziłem poczuciem humoru rodaków, czując się mocno zażenowany. Na początku chciałem po dobroci. Tłumaczyłem, że świat to istna Wieża Babel i to, co w naszym języku wydaje się śmieszne, w innym wcale nie musi takim być. Próbowałem stosować przykłady w drugą stronę, podpierając się niezwykle bawiącą Czechów i Słowaków nazwą podkrakowskiej osady “Kokotów”, czy też żeńskiego zespołu siatkarskiego “Fart Kielce”. Usłyszałem jedynie, że przykłady te nie są śmieszne, bo w języku polskim nie oznaczają niczego zabawnego. Jako człowiek czynu
postanowiłem działać - postanowiłem sfotografować jak najwięcej jakże zabaw szyldów tak, aby spowszedniały, znudziły i oswoiły wszystkich.  


 Z poczuciem spełnionej misji wracałem na ojczyzny łono. Po drodze, jeszcze w Czechach, dostrzegłem reklamę smartfonów. Odruchowo złapałem się za brzuch, parsknąłem śmiechem, wyciągnąłem aparat i trzęsącymi się łapami zrobiłem zdjęcie.


Obok przechodził elegancki człowiek i spojrzał na mnie z pogardą, ożenioną z politowaniem. To był Polak. A ja byłem szwagroidalny. A może wszyscy bywamy czasem szwagroidalni?












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz