czwartek, 6 października 2016

Podróże to zło! Jesienna katastrofa w stolycy.

   Jak wiadomo - podróżowanie należy do sportów ekstremalnych. Opuszczenie granicy gminy szczególnie jesienią to jak zdobywanie K2, albo walka na gołą klatę z niedźwiedziem syberyjskim. Ludowe porzekadło mówi: "jesień, plecień, poprzeplata - za stodołą koniec świata." Nie posłuchałem. Pojechałem. Teraz mam za swoje.

TU MIAŁO BYĆ ZDJĘCIE Z PODRÓŻY*





DROGA TAM

   Aby dotrzeć do stolicy naszego kraju, Polski, należy spełnić kilka warunków. Po dokonaniu odpowiednich szczepień, ustylizowaniu fryzury na "niechlujnego szczypiora", zapuszczeniu brody i obrabowaniu z ciuchów konteneru PCK, wykonałem najważniejszy krok. Wyszedłem z chatynki, dotarłem na rogatki miasta, trzykrotnie się przeżegnałem i odśpiewałem Bogurodzicę.

 Kolejnym etapem tego filmu drogi jest dotarcie do regionalnej metropolii. Jeśli podróżujecie z południa i chcecie dojechać do Warszawy - szanse są dwie. Kraków i Katowice. Wbrew unijnej filozofii zamykającej się w słowach "skoordynowany rozwój", "zrównoważony rozwój", jest w tej kwestii wiele do poprawienia. Kraków albo Katowice. Katowice albo Kraków. Wprawdzie do Warszawy można również dotrzeć z innych miejscowości, podróż powozem konnym, dorożką tudzież bryczką jest jednak mało komfortowa i ciągnie się w nieskończoność. Obrałem więc za azymut stolicę Górnego Śląska oraz rapu z lat dziewięćdziesiątych.
Tu miało być zdjęcie z podróży*


   Jedyną możliwością dotarcia do Katowice jest skorzystanie z usług firmy przewozowej Arturex. Po likwidacji połączeń kolejowych oraz PKS-u to jedyny przewoźnik na rynku. Jechałem więc dwie godziny w pędzącej blaszanej budzie wraz ze stu dwudziestoma innymi pasażerami, którzy, niczym w Tetris, doskonale wypełniali każdy kawałek wolnej przestrzeni. Aby lepiej wczuć się w realia zabrałem się za obozowe opowiadania Tadeusza Borowskiego. Nie odzywałem się w ogóle - pewien starszy kulawy pan w wulgarny sposób ocenił warunki przewozu, za co został wysadzony w szczerym polu przez twardego niczym kobalt kierowcę.

   W porównaniu do Arturexa, podróż pociągiem była niczym kąpiel w tropikalnym morzu. Od kiedy w 2014 wynaleziono w Polsce miejscówki, ludzie oszaleli ze szczęścia. Nikt nikomu nie musi siadać na głowie ani wpychać torby podróżnej w zęby. Trafiłem do komfortowego przedziału, jednakże rozmowa pasażerów zmierzała w bardzo złym kierunku. Kiedy zaczęły dominować zdania "morderczyni", "to moja macica", "do garów", "faszysta", postanowiłem zmienić miejsce. Wbrew trzeciemu pasażerowi, obcokrajowcowi, który nie rozumiejąc wagi dyskusji, włączał się co jakiś czas stwierdzeniem, że "Polish are very friendly people".

 
Tu miało być zdjęcie z podróży*
Znalazłem wolny przedział, do którego jednak, już na następnej stacji, przysiadła się sześcioosobowa grupa pasażerów z zespołem downa. Podróżowało mi się z nimi o wiele lepiej i sympatyczniej, niż z poprzednikami. Mój niepokój wzbudzała jednak nielegalna zmiana miejsca, bo przecież w 2014 wynaleziono w Polsce miejscówki. Szczęśliwie jednak pani konduktor, która uważnie taksowała wzrokiem cały nasz przedział, stwierdziła tylko: "Aha, widzę, że państwo z jednej grupy..."
Dotarłem.

TAM

   Warszawę naprawdę da się lubić. Spotkałem się tam ze wspaniałymi, dawno nie widzianymi ludźmi. Wypiłem piwo za dziesięć złotych, co stanowi mój tygodniowy utarg z agresywnego handlu rzepą. Smakowało więc wspaniale, bo musiało tak smakować. Nieszczęścia jednak czyhały już za rogiem.
Nazajutrz zorientowałem się, że zgubiłem telefon. Fajny. Miałem na nim wszystkie zdjęcia z podróży*. To była tylko uwertura do utwierdzenia się w przekonaniu, że "za stodołą koniec świata". Nadszedł czas, aby zaplanować powrót. W portfelu zostało 55 złotych - kartę przezornie zostawiłem w domu wiedząc, że pod wpływem niewąpliwego uroku miasta wydałbym wszystko. Mimo wspaniałych wspomnień z podróży pociągiem, musiałem postawić na tańszą opcję - Polskiego Busa. Rezerwacja biletu przebiegała bez przeszkód, aż do chwili, kiedy generator podczas procesu płatności wysłał potwierdzające hasło SMS-em. Zdany byłem więc na przyjaciół - którzy są fajni i kupili mi nieszczęsny bilet.

Z POWROTEM

   Droga do miasta wojewódzkiego (Katowice) była całkiem przyjemna, w przeciwieństwie do podróży w kierunku miasta ex-wojewódzkiego. Czekało mnie bowiem ogromne wyzwanie: mój pociąg, według planu, przyjeżdżał do Bielska-Białej o godzinie 0:21, natomiast ostatni bus relacji Bielsko-Moja Chata, wyjeżdżał o godzinie 0:20. Początek był obiecujący - pociąg wjechał na peron dwie minuty wcześniej. Ruszyłem - moje muskularne ciało zdobyło się na ekstremalny wręcz wysiłek. Nic nie robiłem sobie z kilkucentymetrowych kałuż, śmiałem się bezczelnie z mroźnego nieprzyjemnego wiatru. Dystans dzielący dworzec PKP i PKS (około 1 kilometr) przebiegłem w 25,04 sekund, ustanawiając przy tym nowy rekord świata. Na stanowisku zameldowałem się o godzinie 0:20.
Tu miało być zdjęcie z podróży*

   O godzinie 0:28 zrozumiałem wreszcie, że - jak mawiał Walter Sobchak -  "life does not stop and start at your convenience'. Zerknąłem na rozkład jazdy - przy kursie 0:20 i stacji docelowej Moja Chata dostrzegłem oznaczenie "7" - kursuje tylko w niedzielę. To nie była niedziela.

   Padało. Wiało. Mroziło. Następny bus do Mojej Chaty wyjeżdżał o 4:32. Plan był prosty - znaleźć miejsce w którym nie pada i w którym jest ciepło. Brak życia na Dworcu Autobusowym zmusił mnie do udania się na ten kolejowy. Napis na tabliczce: "Budynek dworca zamknięty z powodów technicznych między 0:30-3:00" pchnął mnie w kierunku miasta. Bielsko-Biała jest niewątpliwie miastem pięknym, natomiast w środową deszczową jesienną noc oferuje niewiele. Po dwugodzinnym spacerze nie natknąłem się na ani jedno otwarte miejsce - zamknięty był nawet McDonald's, najlepsze miejsce na przemycie nóg w umywalce. W drodze powrotnej dotarły do mnie sympatyczne dźwięki, oto klub rockowy i głośny koncert kapeli, która nie przebierając w środkach, skądinąd słusznie, piętnowała nazistów. Podszedłem bliżej. Z lokalu wysypała się obfita dziewiętnastka z kolczykami i kolorowymi włosami. Kiedy wyostrzyła wzrok i dostrzegła mnie, zaatakowała prośbą: "daj szluga, typie!" Typ zrezygnował z wejścia - wiedział, że osób z podobnymi co obfita potrzebami będzie w środku więcej, a szlugi były jego jedynym utuleniem i pocieszeniem w tych trudnych chwilach.

Tu miało być zdjęcie z podróży*


   Zbliżałem się do dworca, będąc złożonym w 99 procentach z wody i zimna. Na moich butach niespodziewanie pojawiła się tabliczka: "Nie dotykać! Nie przeszkadzać! Tu właśnie powstaje współczesny atlas grzybów polskich!". Zaczęły się halucynacje. Wydawało mi się, że nazywam się Dariusz Kołodziej, jestem byłym piłkarzem Podbeskidzia Bielsko-Biała, który prowadzi wykład na temat filozofii chrześcijańskiej w pracach angielskich myślicieli z początku dwudziestego wieku. Budynek dworca wciąż był zamknięty, znalazłem jednak doskonałe rozwiązanie, które mogę polecić wszystkim, znajdującym się w podobnym położeniu. Apteka całodobowa w budynku dworca! Jest wprawdzie całodobowa, ale na drzwiach wejściowych widnieje napis: "między 22-6 proszę dzwonić!" Oznacza to, ni mniej ni więcej, że obsługa apteki śpi - a przed drzwiami wejściowymi jest całkiem przyjemny przedsionek, w którym jest ciepło i nie pada. Tam spędziłem ostatnie chwile przed powrotem do Mojej Chaty.
"Jesień plecień poprzeplata - za stodołą koniec świata". Od trzech dni nie opuszczam mojej ciepłej piwnicy, z której serdecznie pozdrawiam. Proszę nie dzwonić, to nie ma sensu... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz